Nasza Majówka stulecia trwa przez całe 9 dni! W tym czasie odwiedziliśmy dziadków, a teraz pozostały tydzień spędzamy zwiedzając wzdłuż i wszerz Jurę Krakowsko-Częstochowską.
U dziadków było wielkie grzebanie w ziemi – w domku „lotniskowym”, który dzieci zorganizowały sobie w kępie drzew, pomiędzy drogą a odgrodzoną działką, na której budowany jest nowy budynek. Ogrodzenie jest z blachy – więc dzieci wykorzystują to jako „ścianę”. W sobotę – grzebali w ziemi przez trzy czwarte dnia – poza przerwami na posiłki. Wrócili pod wieczór, obejrzeć bajki. Łobuz w między czasie zapomniał pobiec do ubikacji, więc po niej były dwa komplety ciuchów do prania. Po Nati i Księciuniu – po jednym. Więc w sobotę wieczór pracę przejęła pralka. I to nie taka super-hiper max wypasiona, jak u Matki Sanepid. Ale też fajna. Po godzinie ubrania były jakby dzieci wcale nie grzebały się w błotku, a rano – wszystko było suche i gotowe do kolejnego brojenia.
Niestety niedziela przywitała nas brzydką pogodą. Cóż było robić – dziewczyny wybrały się najpierw na pokazy gimnastyki artystycznej, a potem – uzupełnić zapasy spożywcze przed Wielką Majówką. I w poniedziałek wyruszyliśmy dalej.
Muszę przyznać, że w poniedziałek Księciunio przeszedł samego siebie. Zwykle jest tak, że jak gdzieś przyjeżdżamy, to pierwszy dzień dla niego jest bardzo ciężki. Biega, jak młody piesek obwąchując wszystkie kąty. Musi spróbować wszystkiego, już, teraz, zaraz, nie ważne, że przez następne parę dni będziemy w tym samym miejscu. Pod wieczór – atmosfera wokół niego była na tyle gęsta, że mieliśmy go ochotę ukisić w stojących na podwórku naszego „fotelu” (jak to mówi Łobuz) beczkach. Na szczęście szybko zasnął, a my z nim. Ale zanim jeszcze zasnęliśmy – odwiedziliśmy zamek Pieskowa Skała i Maczugę Herkulesa.
Wtorek za to był dniem słodkiej zemsty :). Postanowiliśmy przegonić dzieciaki trochę na piechotkę. I tak z Woli Kaliskiej wyruszyliśmy ślicznym szlakiem do Ojcowa i dalej do Groty Łokietka. I tu, czapki z głów, dzieciaki w marszu spisały się na medal. Nie jęczały, nie marudziły, podziwiały przyrodę (mega-giga ślimaki ;)), bobrowe żeremie (i nawet obgryzione przez bobry drzewa napotkaliśmy) i całą masę wapiennych skał. W drugą stronę odpuściliśmy tylko Łobuzowi, który wędrował na „baranach” mamy i taty, ale tylko dlatego, żebyśmy szybciej dotarli do miejsca noclegu. I tu – cudowne ozdrowienie zmęczonych 3 par małych nóżek – jeszcze przez godzinę kopali w piłkę przed domem. Bżesz, skąd ta dzieciarnia bierze tyle siły!!!???!!!
Ale, ale, tak sobie myślę, jak my do tego Londynu pojedziemy? To znaczy – nie chodzi mi o środek transportu tylko zapakowanie. Jadąc na 9 dni we czwórkę – mamy dwie torby podróżne, 4 plecaki i pierdylion reklamówek. Czy ktoś mnie może nauczyć pakować dzieciom rozsądną liczbę rzeczy? Bo zwykle, jak czegoś nie wezmę, to jest mi to najbardziej potrzebne i to już pierwszej dobie pobytu poza domem. Jak się pakujecie na podróże z dzieciakami, tak, żeby się ograniczyć do wszystkich potrzebnych rzeczy, nie prać (nie cierpię prać w rękach) i jeszcze wszystko pomieścić? Przecież w samolocie będziemy mieli ograniczony bagaż, nie to co we własnym aucie… Jeśli macie jakieś sprawdzone sposoby – pls, poradźcie mi coś!!!
PS. A słyszeliście już o akcji Trójki „Orzeł Może”? Moje dzieciaki już podłapały piosenkę (mnie zresztą też wpadła w ucho):